W związku z ziemią
Powstają na rubieżach światów. Z dala od zgiełku, stresu, spalin. Otoczone naturą pozwalają jej mieszkańcom żyć niezależnie… poza systemem. Członkowie eko wspólnot lepią domy z gliny, uprawiają jedzenie, czerpią energię z odnawialnych źródeł. Szacunkiem do ziemi zmuszają do refleksji.
Koniec kwietnia, ale powietrze smaga policzki chłodem. Pachnące trawą, przyjemnie wciągnąć do płuc. Koi… I jakby myło od środka. Bo na Mazurach Garbatych tuż pod Obwodem Kaliningradzkim jest najczystsze w Polsce. Dojeżdżam do krzyża w Barkowie pod Gołdapią. Kraniec świata. Gdzie dalej? Dzwonię do Artura. Tłumaczy drogę, opisując przyrodę. „Przy wielkiej brzozie skręć w prawo. Przy takiej około 200-letniej”. Nie odróżnię, ale się nie przyznaję. Przed twórcą eko-wioski wstyd.
P O L S K A
Barkowo
powierzchnia wioski: 16 hektarów
wspólnota: 4 mieszkańców na stałe w tym dwoje dzieci
samowystarczalność: 10%
Chata stoi obok na wpół rozebranej obory. Sień dobudowana z pociętych pieńków z tartaku. Przestrzenie między nimi wypełnia glina i słoma. To Cordwood – dekoracyjna technologia budowania z naturalnych surowców. Bez cegły, betonu… Wokół cisza. Ale gdy się w nią zanurzasz, słyszysz dźwięki. Bo i szumi trawa i ptak z dachu dokazuje. Gdzieś w oddali rąbanie drewna, wyją psy, a we wsi powiadają, że da się i usłyszeć wilka:
– Nieprawda, że niebezpieczne i zagryzają ludzi. Jeśli walczą to tylko w odpowiedzi na atak. Możemy się od nich uczyć – mówi Krzysztof, przedstawia się, poprawiając swój siwy koński ogon. Południowo-amerykańską dżunglę odwiedza regularnie od lat. I już 20 lat temu indiański szaman powiedział mu, że najwięcej do zrobienia ma na własnej ziemi: – Czasem słowa powiedziane z odległości metra długo do nas docierają. Niedawno je usłyszałem. I jestem – mówi. Choć sam wzbrania się przed tym określeniem, inni mówią o nim szaman: – Kiedyś chciałem być kimś. Teraz nie chcę być nikim. Jedyne czego pragnę to zlać się z energiami ziemi i kosmosu. Być tu i teraz. Pokazywać ludziom jak być wolnym.
Przed domem pojawia się Artur. Wraz z żoną kupili to 16 hektarów, założyli fundację i przekazali jej ziemię. Bo jeśli ma się na niej rozrastać wspólnota, nikt nie może być właścicielem terenu, mieć większych praw. A do fundacji przystąpi każdy, kto zamieszka w wiosce na stałe po rocznej próbie: – To sprawdzian, czy przetrwasz w trudnych warunkach, zależny od ziemi. Bo to my należymy do niej, a nie ona do nas – mówi. Spogląda na swoje przybrudzone stopy. Zimno, ale on ma przyjemność w chodzeniu boso. Mówi, że wioska jest dla tych, którzy chcą jak on, blisko współistnieć z ludźmi i przyrodą. Dostroić się do pór roku i współgrać z rytmami natury. Przez podwórko rzechodzi szczupła blondynka z warzywami z ogródka. To Kasia, żona Artura, przygotowuje wegański posiłek.
– Dwoje ludzi może mieć co najwyżej relację. Związek jest tylko z ziemią – mówi Artur, biorąc wodę ze studni. – Bo tak naprawdę tylko jej podlegamy. Możemy siać i czekać, co wyrośnie. A nasza ziemia trudna jest. 10 hektarów sklasyfikowano jako nieużytek. Poza tym okres wegetacji roślin jest tu krótki. Za to kiedy zatroszczysz się o ziemię, odpłaca ci. Na pozornie wyjałowionym piachu wyrośnie, co trzeba. Nasz cel to…
osiągnąć samowystarczalność.
Wnętrze chaty Milickich jest odzwierciedleniem zdrowia i minimalizmu. Zapach ziół w oknie, zero plastyku, tworzyw, tu nawet ceramiczna miska wydaje się głęboko oddychać. Drzwi, krzesło, piec rakietowy. Artur sam zrobił go w tydzień. Po jednorazowym rozpaleniu grzeje dom przez kilka dni. Jest znanym od dawna, ale zapomnianym ostatnio piecem podwójnego spalania. Bo oprócz drewna trawi gaz drzewny, który w normalnych kotłach, wylatuje przez komin.
Siedzimy przy stole. Jest Artur z Kasią, szaman Krzysztof, maturzysta spod Opola w dredach. Patryk nie chce studiować, potem pracować w stresie czy spłaci ratę kredytu. Jakie to życie. Zamiast ufać bankom, zaufał ziemi. Bo jak włoży do niej nasionko i poczeka, ona obrodzi tysiącem kolejnych. Żaden bank dla niego tyle nie zrobi. Patryk przyjechał z namiotem i zostanie tu, jak długo zdoła. Może na zawsze. Będzie pracował, czytał, kochał innych.
– Jest nas tu na stałe czwórka, inni przyjeżdżają na miesiąc, dwa, dłużej… Niektórzy poczują smak wolności i zostaną z nami – mówi Artur. – Jesteśmy weganami. Na jednym hektarze może żyć nas 20. Ale już tylko dwóch lakto-wegetarian. Bo im potrzebne byłoby miejsce dla krów, obora, pastwisko. A tak, jak trzeba będzie, nasza ziemia wyżywi i 300 wegan.
Kolacja w Barkowie smakuje jak nigdzie. Pyszna, słodkawa kasza z cebulą, gotowana czerwona kapusta, napar ziół osłodzony pigwą. Pyszności ugotowała Kasia. Zanim wyjechała z Warszawy była protetykiem i instruktorką jogi:
– Pamiętam dzień, w którym Artur zrozumiał, że nie może czekać – wspomina. – W 2009 r. byłam w ciąży z Anastazją, wtedy Rosja przykręciła kurek z gazem. Mąż chciał nas chronić. Zabrać rodzinę w miejsce, gdzie nie dotknie jej kryzys energetyczny. I zapadła decyzja, że przyjeżdżamy tu.
Artur to wizjoner, myśliciel, spokojny człowiek. Mówi o sobie, że jest prymitywistą, kierującym się zasadą serdeczności i świadomie rezygnującym z wygód. Poza piłą motorową używa prostych narzędzi. Chce, by eko-wioska Barkowo była samowystarczalnym państwem życzliwej anarchii:
– Bo chcemy jeść z własnych upraw, budować z własnych surowców, mieć swoją edukację. Podzielić role we wspólnocie, w której znaleźć można będzie i lekarza, i kowala, cieślę, nauczyciela, zielarza… Wymieniać się z członkami wspólnoty nadwyżkami jedzenia. Dzielić się nadmiarem odzieży, materiałami na opał. Lubię się zastanawiać, jak kierować życiem, by było szczęśliwe. I lubię…
znajdować życzliwe rozwiązania.
Wychodzę przed chatę. Przede mną łąka. Jak mawiał Herman Hesse: „Żeby coś stało się możliwe, trzeba wciąż od nowa pracować nad niemożliwym”. Założyciele Barkowa powtarzają „nic tu jeszcze nie widać poza światełkiem w tunelu”. Umieścili ogłoszenie na portalu polakpotrafi.pl. i otworzyli się na datki od ludzi. Na budowę wioski, infrastruktury. I na Akademię Bosej Stopy, czyli studia dla tych, którzy chcą uczyć się życia w eko-osadzie. W ciągu miesiąca wsparły wioskę 633 osoby. Barkowo dostało na rozwój 86 tys. zł: – Bo jeśli ludziom się coś podoba, idą za tym. Okazują bezinteresowne wsparcie – mówi Krzysztof.
Noc. Mam spać w „pokoju gościnnym”, czyli indiańskim tipi w podwórzu. Temperatura może spaść do zera. W środku mogę rozpalić ognisko, bo dym uleci przez otwór na szczycie namiotu. Mam ciepły śpiwór i nadzieję, że Krzysztof mówił prawdę o wilkach… że nie tkną. Zasypiam szczękając zębami. Zastanawiam się, ile osób przyjedzie rankiem. W ramach Akademii zaczynają się jutro warsztaty z uprawy ogrodu. W innych terminach Barkowo organizuje kurs budowy pieca, survival w puszczy, zajęcia z konserwacji mebli. Chcę coś wybrać. Zostawiam mężczyznom kurs budowy ziemianki i warsztaty ciesielskie. Marzy mi się spotkanie „Dzika kuchnia i apteka”. Już czuję zdrowy zapach melisy i mięty, a powieki stają się coraz cięższe…
W Ł O C H Y
Damanhur
powierzchnia wioski: 520 hektarów
wspólnota: 1200 mieszkańców
samowystarczalność: 50%
Chodzę po podziemnych labiryntach, jak nie z tego świata. Wąskie korytarze pokryte są feerią barw, układających się w zatykające dech w piersiach freski. Przedstawiają postaci bogów z różnych zakątków świata, kwiaty, symbole. Korytarze prowadzą do pomieszczeń, zdobionych złotymi kolumnadami, fontannami. Pod sklepieniem witraże, przez które przebija światło, rozświetlając szklane arcydzieła. Na podłogach mozaiki. Malowidła i płaskorzeźby kolejnych świątyń, dedykowane są życiu człowieka od dzieciństwa do starości, historii ludzkości i kultur. Trafiam do świątyni wody, gdzie przewaga błękitnego przyprawia o zawrót głowy. Wyraziste kolory, idealne proporcje wyczarowanych pędzlem postaci, budują wrażenie świata z wirtualnej przestrzeni. Ale jestem w realu. 100 km od Turynu w podalpejskiej osadzie o staroegipskiej nazwie Damanhur. Największej eko-wspólnocie Europy.
Tutejsze podziemne Świątynie Rodzaju Ludzkiego to znane w świecie dzieło sztuki, uznane narodowym dziedzictwem przez rząd włoski. Piękną, masywną konstrukcję o kubaturze ponad 90 tys. m sześc. zbudowali „gołymi rękoma” członkowie wspólnoty w 1975 r. Ćwierć wieku później ONZ uznała oficjalnie Federację Damanhur, złożoną z kilkunastu wiosek, idealnym modelem społeczeństwa samowystarczalnego. Każda z nich specjalizuje się w jednej z aktywności, jak odnawialna energetyka, sztuka, ogrodnictwo organiczne. Tu materializują się marzenia Artura. Bo wszystko, co ma w planach, istnieje tu i działa.
Pod ziemią robi się chłodno. Zmieniam scenerię i… wchodzę na drzewo. Składam wizytę Formice Coriandolo.
– Połowa jedzenia, które trafia na nasz stół, pochodzi z własnych ogrodów. Wodę mamy ze studni, poza tym wszyscy zbierają deszczówkę. 70% dochodów czerpiemy z własnej działalności. Bo udostępniamy świątynie zwiedzającym i sprzedajemy produkty: miód czy organiczne owoce i warzywa – mówi Formica prezentując wnętrze swojego domu, stabilnie zainstalowanego pod koroną dębu. Żeby się tu dostać, musiałam wspiąć się po stromych schodach kilka metrów. Wnętrze wygląda jak rustykalnie urządzony apartament na przedmieściach. I mógłby za taki uchodzić, gdyby nie gruby pień drzewa, przebijający salon w samym jego środku:
– Połowa zużywanej w domach energii pochodzi z paneli słonecznych. Domy na drzewach racji braku kontaktu z podłożem potrzebują mniej ogrzewania. Dodatkowo otulające je konary drzew trzymają ciepło – wyjaśnia. – Każda z damanhurskich wiosek ma inną architekturę. Jedna z nich stosuje technologię budowania ze słomy. Inna woli glinę. Domki na drzewach sami projektujemy. Bo to, o co chodzi w naszej społeczności to…
Uwolnić twórczość, rozbudzić marzenia.
Wokół stawu 100 metrów dalej odbywa się grupowa medytacja, śpiewy i tańce. Nie chcę przeszkadzać. Oglądam ściany domów, malowane w kolorowe kwiaty. Sztuka w życiu Damanhurczyków pełni naczelne miejsce. Spotykam młodego mężczyznę, który pochyla się nad moim zaciekawieniem. Mówi: „To właśnie przez akt tworzenia otwieramy się na piękno, którym potem promieniujemy. Twórczość leczy duszę i pozwala nam głęboko oddychać. Zmienia relacje z innymi na lepsze”.
Za chwilę będę rozmawiać założycielem wioski Falco Oberto Airaudim. Przepełnia go spokój, przenikliwa mądrość: – Jak do większości eko-wspólnot, ściągają tu ludzie z całego świata. Pcha ich zagubienie. Bo są zmuszani do morderczej pracy przez korporacje, które ich kupiły albo do wewnętrznej przemiany przez religie i kościoły. A to nie jest sposób na budowanie wewnętrznej siły, której nam brak. Sukces dziś wiąże się z presją, która nas zjada. Pokazujemy, że można osiągać szczęście inaczej. Rozwijać się nie przez nacisk, ale inspirację. W starożytności mówiono, że świat musi być wymarzony. Bo jeśli nie jest, traci smak.
Używania wyobraźni i kreatywności w Damanhur uczy się dzieci. Szukam szkoły. Chcę zobaczyć jak wygląda lekcja i czy nauczyciel radzi sobie z klasą wychowanych ezstresowo. Ale jest już po dzwonku, dzieci pobiegły do domów. W ostatniej chwili dopadam belfra:
– Nie można nauczyć się niczego o świecie, siedząc w szkole nad książką. Uczymy się przez doświadczenie – wyjaśnia Anaconda Papaya. W twarzy ma coś z buddyjskiego mnicha: – Wyjeżdżamy z naszymi dziećmi poza wioskę. Im są starsze, tym dalej. Do Stanów Zjednoczonych, Afryki. Dla każdej klasy tworzymy co roku nowy program podróży. Kończę rozmowę. Zgłodniałam. Widzę sklep, wchodzę. Wrzucam do koszyka dwa dorodne granaty i organicznego banana. Jakież jest moje zdziwienie, gdy przed kasą ekspedient odmawia przyjęcia euro. Damanhur to państwo w państwie. Wszystko ma własne, nawet walutę. Mówię sprzedawcy, że miejscowych pieniędzy nie mam, ale z głodu boli brzuch. Dostaję owoce w prezencie. Zajadam ze smakiem. I …muszę wracać. Do konwencjonalnego świata, gdzie równie życzliwie pewnie nie nakarmi nikt.
N I E M C Y
Siebien Linden
powierzchnia wioski: 82 hektary
wspólnota: 140 mieszkańców w tym 35 dzieci
samowystarczalność: 80%
Zielony, pofalowany krajobraz łąk i lasów w wysmakowanych proporcjach przypomina Podlasie. Ale to wschodnioniemiecka Saksonia. Z dala pługi popychane końmi i czerwone dachówki usiane słonecznymi panelami. To, że jestem na miejscu to pewnik. Wspólnota, do której zmierzam należy do światowej czołówki jeśli chodzi o samowystarczalność.
Nigdy nie widziałam tylu paneli solarnych w jednym miejscu. Zasilany w ten sposób jest tu każdy dom, co pokrywa zapotrzebowanie mieszkańców Siebien Linden na prąd w 80 proc. Ale czuć wyraźnie, że to już nie włoska ekospołeczność, gdzie na każdym kroku spotkać można rozmowy o sztuce i filozofii. Zanurzam się w uporządkowany świat pracowitych mrówek, gdzie każda ma zajęcie i oddaje się mu bez pamięci.
Przejeżdżam autem obok warzywnego ogrodu wielkością porównywalnego z placem św. Piotra. Pokrywa 80% tego, co trafia tu potem na stół. Warzywa, owoce, zioła, dalej zboże. Wprawdzie mój benzyniak tuż obok eko-upraw wydaje się nie na miejscu, mieszkańcy machają uśmiechnięci.
Wysiadam przed budynkiem, który budzi moje zdziwienie. Dwupiętrowego szerokiego bloczyska we wspólnocie ziemi się nie spodziewałam. Ale biolog i administratorka eko-wioski Julia Kommerell tłumaczy, że to eksperyment. Pierwszy w Europie energooszczędny, wielopoziomowy dom, w całości wybudowany ze słomy. Na 19 rodzin.
Nie emitować spalin
Im dłużej tu jestem, tym silniejsze przekonanie, że miejsce wyjątkowe. Mam poczucie głębokiej serdeczności, troski. Wszystko zorganizowane. Po wiosce oprowadzają mnie kolejno wyznaczone osoby. Z każdą godziną schodzi ze mnie stres, oddech się wydłuża. Fenomen wyjaśnia mi Martin Stengel, mieszkaniec wioski i wydawca pisma Eurotopia. Dwie niezależne uczelnie Uniwersytet w Haidelbergu i Techniczny Uniwersytet w Berlinie przeprowadziły niezależne badania, z których wynika, że Sieben Linden emituje aż o 73% mniej dwutlenku węgla niż przeciętny Niemiec. Jesteśmy więc w miejscu, gdzie świeże powietrze odurza:
– W samych tylko mieszkaniach zużywamy jedną dziesiątą energii, którą konsumuje Europejczyk. Domy ze słomy i drewna trzymają ciepło – wyjaśnia. – Emisję spalin obniża też fakt, że jesteśmy weganami. Hodowla krów i metody produkcji mleka czy serów pożerają kosmiczne ilości prądu. A proces uprawy sezonowych jarzyn nie potrzebuje go wcale.
Zbliżamy się do pralni. Bynajmniej nie ręcznej. Pralki automatyczne są jednymi z niewielu urządzeń AGD na prąd używanych we wspólnocie: – Pomieszczenie jest wspólne. Jeśli ktoś ma niepełny bęben, nie włącza programu. Może wziąć pranie od sąsiada, dołożyć do swojego. Staramy się być oszczędni – wyjaśnia Martin.
Dążyć do zgody
Wieczorne posiedzenie w amfiteatrze Sieben Linden. Przybyli prawie wszyscy mieszkańcy. Tłum. Nie rozumiem po niemiecku, ale dyskusja zaangażowana. Ewidentnie trzeba podjąć decyzję. Gdy wspólnota liczy 4 osoby, nie ma problemu. Ale gdy rozrasta się do 100 osób… Kto rządzi? We wspólnotach ziemi na ogół stosuje się konsensus. Gdy pada propozycja, to aby ją zrealizować, zgodzić się muszą wszyscy mieszkańcy wioski.
– To tzw. głęboka demokracja, która zdawała egzamin w społecznościach starogermańskich, słowiańskich – wyjaśnia Bettina Keller, stolarz. – Dziś wszyscy pytają, jak to możliwe podjąć decyzję lub przegłosować uchwałę za zgodą wszystkich. A jednak. Lekkomyślny sprzeciw nie jest dobrze widziany. Każde veto musi być gruntownie umotywowane. Wywiązuje się dyskusja i cały proces trwa dłużej niż parlamentarne głosowanie. Ale jak już klamka zapada, wszyscy są pewni, że nikt nie ucierpi.
Saksońska eko-wspólnota liczy 140 osób. Spotkania wszystkich organizowane są regularnie co 6 tygodni.
* * *
W Barkowie świta. Budzi mnie koncert. To ptactwo nad lasem gra swoją głośną symfonię. Naturalny budzik. Nadstawiam ucha. Wychodzę z indiańskiego tipi i prostuję kości. Wokół chaty Milickich już nie tak pusto, jak wieczorem. To kilka godzin jakby tchnęło tu życie. Kłębią się nowo przybyli, rozbijają namioty. Dziś zaczynają się warsztaty Akademii. Każdy chce wiedzieć, jak przetrwać. Każdy chce poczuć związek z ziemią. Ściągają buty… Biegają na bosaka…